Pojawia się znikąd. Uderza niespodziewanie i równie szybko znika, pozostawiając za sobą setki zabitych. Biologiczna broń nowego typu zbiera śmiertelne żniwo od 40 lat, ale dopiero teraz naukowcom udało się wynaleźć przeciw niej skuteczną tarczę.
W połowie ubiegłego wieku, dzięki antybiotykom i powszechnym szczepieniom ochronnym zaczęto odnosić znaczące sukcesy w walce z zarazkami. W związku z tym zrodziło się złudzenie, że dzięki takim metodom człowiek wkrótce zapanuje nad wszystkimi chorobami.
Kolejne lata pokazały, w jak wielkim byliśmy błędzie. Drobnoustroje nie tylko nie odstąpiły człowieka, lecz w "wyścigu zbrojeń" zaczęły zyskiwać nad nim coraz większą przewagę. Po II wojnie światowej nastąpił prawdziwy wysyp nowych, groźnych infekcji. Szczególnie licznie objawiły się one na obszarach tropikalnych lasów i sawann Ameryki Południowej, Azji i Afryki.
Czarny Kontynent stał się kolebką najbardziej zabójczych dla człowieka chorób - wirusowych gorączek krwotocznych. Najbardziej znaną jest niewątpliwie gorączka Ebola, której pierwsze epidemie opisano w 1976 roku w Su- danie i Zairze. Jednak już dziewięć lat wcześniej, latem 1967 roku w niemiec- kim mieście Marburg pojawił się inny, równie niebezpieczny wirus.
Wśród pracowników jednego z tamtejszych laboratoriów odnotowano przy- padki ciężkiej gorączki krwotocznej. Niemal w tym samym czasie identyczne objawy pojawiły się u chorych we Frankfurcie i Belgradzie. Łącznie zachoro- wały 32 osoby, a siedem zmarło. Winnym okazał się nieznany dotąd wirus, który dotarł do Europy z transportem zielonych koczkodanów (Cercopi- thecus aethiops) z Ugandy. Małpy przeznaczone do eksperymentów medy- cznych okrutnie zemściły się na badaczach.
Od tamtego czasu wirus, nazwany od miejsca pierwszej epidemii - Marburg, to pojawiał się, to znikał. Przedostatnia epidemia w Republice Konga do końca 2000 roku pochłonęła życie 128 osób. Po pięciu latach milczenia mikroskopijny najeźdźca ponownie dał o sobie znać.
Jak oceniają eksperci Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), epidemia, która wybuchła w marcu 2005 roku, jest najtragiczniejsza w historii. Mimo natychmiastowej reakcji świata, obejmującej organizowanie służb medycznych, rozbudowę infrastruktury sanitarnej, aprowizacyjnej, łączności i informacji, Marburg zebrał krwawe żniwo. Według angolskiego ministerstwa zdrowia i WHO do września 2005 roku odnotowano co najmniej 374 przypadki zachorowań i 329 zgonów. Śmiertelność w epicentrum epidemii - prowincji Uige - sięgała 90%. To więcej niż podczas najgroź- niejszych epidemii Eboli. Nic dziwnego, do niedawna nikt nie dysponował skutecznymi metodami leczenia. Można było jedynie próbować łagodzić objawy choroby (gorączkę, zaburzenia krzepnięcia, niewydolność krążenia i oddychania), a jedynym sposobem zapobiegania kolejnym zakażeniom była izolacja chorych i zachowanie rygorystycznego reżimu sanitarnego. Teraz jest szansa, że to się wreszcie zmieni.